sobota, 14 września 2013

sierpień/wrzesień 2013

- ZRÓBCIE SOBIE PORZĄDEK W GMINIE!
- PANI DRZE MORDĘ, JA NIE BĘDĘ Z PANIĄ ROZMAWIAŁ

Czyli moje wspomnienia z pracy inspektora terenowego dla ARiMR


Jakby to wam opisać? Mhm, zawsze mówiłem dziewczynom, że najbardziej lubię to robić chronologicznie, więc tak też będzie.
Rok temu pracowałem na lotnisku Schiphol w Amsterdamie. Praca za fajną kasę, warunki lux ale że tak powiem, mało rozwijająca i nie w zawodzie. W tym roku postanowiłem sobie – nie zarobienie  $ jest najważniejsze ale dobry wpis  do CV. Pisałem listy do różnych firm z szeroko pojętej branży GiS i nauk przyrodniczych. Napisałem co umiem, gdzie pracowałem wcześniej. Załapałem się, polecając też kolegę - Marcina, do pracy jako inspektor terenowy ARiMR w woj. Śląskim, do wykonywania kontroli działek metodą FOTO.
Jakie warunki? Praca na akord, płatne od działki (dość konkurencyjne wynagrodzenie w stosunku do innych firm zajmujących się kontrolami). Pomyślałem – to nawet lepiej, potrafię zapierdalać, więc będzie to miało przełożenie na wyższy zarobek. Fakt, że wszelkie koszta (nocleg, paliwo, wyżywienie) ponosiłem sam, miała rekompensować właśnie wysoka stawka.
Obszar kontroli to okolice Zawiercia i Myszkowa. Start kiepski – kapeć w drodze z Krakowa do Zawiercia, po drodze 8 kolumn z pielgrzymkami, które tamowały ruch (trafiliśmy na nie jeszcze raz jak wracali) i kompletny brak perspektyw na nocleg. Szukałem lokum z 3-dniowym wyprzedzeniem (odkąd dowiedziałem się, że będę zatrudniony) – bezskutecznie. Jedyna opcja to kawalerka do wynajęcia na miesiąc, „można mieszkać od zaraz”. Po przyjeździe na miejsce okazalo się, że w ogóle nie za bardzo można, bo mieszkanie ogłoszeniodawcy ma nieuregulowane kwestie prawne i nie dogadał się z żoną. Przyjmował nas masywny gość, który miał pseudonim... Klama? Waliza? Szafa? Tak, chyba Szafa. Niezależnie od gabarytów na żonę rady ni ma, musiał odmówić. Szkoda tylko, że zrobił to dopiero na miejscu. Przejął się jednak naszym losem i umówił nas ze swoim znajomym, który również był masywny ale w inny sposób. Szafa polecał nam bar Agatka – „najlepsze jedzenie w Zawierciu, można zjeśc smacznie, do syta i tanio”. Sam był chodzącą wizytówką tego miejsca – fast food zahaczający o garmażerkę (krokiecik, naleśnik). Jego kolega natomiast miał mieszkanie pełne pucharów, które, jeśli miałbym obstawiać, zdobył za rzut dyskiem, wyciskanie sztangi czy inną dyscyplinę wymagającą postury, wystarczającej do przesunięcia średniej wielkości budki z kebabem. Okazalo się później, że dostał je za wędkowanie. W każdym razie, kolega Szafy co prawda miał dla nas mieszkanie ale po cenie wyższej niż mieszkania w Krakowie. Podobnie jak Szafa postanowił nam pomóc. Polecił kilka ośrodków, do których zadzwoniliśmy z pytaniem o nocleg na miesiąc – zero efektu. Na koniec przypomniał sobie, że widział przy Tesco ogłoszenie o pokoju do wynajęcia – BINGO. Cena śmiesznie niska, chociaż na warunki, w jakich przyszło nam spać (mieszkać nie było czasu – o tym dalej) mówiąc łagodnie, odstawały od tego co proponuje Sindbad nawet w najtańszych ofertach podróży.
Krótki opis lokalu:  w stanie surowym – gołe ściany, podłoga, brak nawet żarówki, firanek w oknach itd. To było po prostu puste pomieszczenie, w dodatku w kafelkach co wzmagało uczucie chłodu i utrudniało wstawanie skoro świt. Brak lodówki, kuchenki, jakichkolwiek mebli. Za to w ubikacji był bidet (który służył do prania). Z ciekawszych propozycji – prysznic bez zasłony z bliskim sąsiedztwem kontaktu. Jedyną zaletą była możliwość postawienia auta za furtką (mieszkaliśmy przy ul. Hożej w Zawierciu, przejdźcie się na street view – zobaczycie, czemu postawienie samochodu za furtką pozwalało mi zasnąć spokojniej J ). Sam lokal wynajmowaliśmy od Pani, która przyciąga metal. Tak, nie przejęzyczyłem się – Pani Tereska, która specjalizuje się w przyciąganiu metalu.  Sama była we Włoszech (może miała jakieś tournee) – nas przyjmowała jej koleżanka – Pani Halina. Bardzo miła i troskliwa starsza kobieta, która nawet przyniosła nam firanki na przylepę (niestety ciągle odpadały).
Z takimi warunkami wiązało się kilka spraw: nie było jak przyrządzić ciepłego posiłku, jak go przechować. Spaliśmy na „specjalnych samorozpompowujących się materacach”  – przy porannej pobudce materac był już flakiem (teraz w inter marche...). Znalazłem jednak sposób jak ciepło zjeść coś imitującego obiad. Gotowałem parówki w czajniku elektrycznym. Dobre było też puree w proszku, które wbrew pozorom nie ma aż tak chemicznego składu. Szczytem było ugotowanie w czajniku zupy. Takie luksusy nie zdarzały się jednak często bo wymagały czasu. Głównym pożywieniem były więc kanapki.
Na czym polegała praca? Na zlokalizowaniu działki rolnej, skontrolowaniu powierzchni i rodzaju upraw co do jej zgodności z deklaracją, obfotografowaniu jej oraz wypełnienu raportu i szkicu na ortofotomapie. W praktyce oznaczało to:
-  zapierdalanie 20-30km dziennie pieszo w butach terenowych po polach, które nie zawsze są ładnie zagospodarowane – bardzo często były to chaszcze wyższe od człowieka, pokrzywy, mokradła, chwasty, ostrokrzewy i Bóg wie co jeszcze. Do największych atrakcji należał elektryczny pastuch, na pokonanie którego miałeś dwie opcje – przeczołgać się po nim i porazić się w głowę albo nad nim i spiec sobie jajka.
- przejeżdżanie dwa razy takiego dystansu samochodem
- dwa posiłki dziennie (przed i po pracy)
- pobudki skoro świt i powroty po zachodzie słońca (trzeba było fotografować póki pozwalało na to światło dzienne)
-  zachodzenie w głowę gdzie to właściwie ma być - zdjęcia satelitarne, które dostaliśmy do lokalizacji działek miały niską dokładność ale nie to był największy problem. Największym problemem były pipki z biura, które nie zdawały sobie sprawy, że ich niewielkie niedopatrzenie przy obrysowywaniu czy nazywaniu działek kosztuje nas czasem nawet kilka godzin w plecy gdy jesteśmy w terenie.
- rozmowy z setkami rolników – na ogół przyjemne, choć zdarzały się ewenementy, o których później
- uciekanie przed psami (wiejskie psy nie są tak neutralne jak miejskie, oj nie...)

W efekcie skończyłem lżejszy o 4,5 kg, schamiały i pozbawiony połowy skarpetek, z których niektóre lubiłem. Utratę wagi rekompensował stały przyrost bąbli na stopach. Od pewnego momentu nowe bąble rosły na starych i już nie wiadomo było, który jest który.  Noszone jeden sezon buty terenowe – też do wyrzucenia.

Co zyskałem?
- ogromny wzrost umiejętności lokalizacji w terenie – trzeba było uruchomić każdy zmysł i łapać się każdego możliwego sposobu, żeby znaleźć tę jedną zasraną działkę, która jest gdzieś lesie, oddalona od innych o kilka kilometrów i aż się palisz, żeby skontrolować ją za... 4,20zł.
- wiedza o uprawach, sposobach uprawy i generalnie o rolnictwie
- mocny wpis do CV i możliwość świecenia legitką inspektora

Ok, chronologiczne opisywanie nudzi nawet samego autora więc wypiszę po prostu co mi jeszcze przychodzi na myśl

- w międzyczasie wyjechaliśmy na delegację do Brennej. Szefu zadzwonił, że tamtejsza ekipa nie wyrobi się w terminie i trzeba im pomóc. Był to jedyny czas kiedy jedliśmy ciepłe obiady i generalnie było dość przyjemnie chociaż sądziliśmy, że będzie zupełnie odwrotnie. Założyliśmy, ze kontrolowanie działek w górach to dwukrotny poziom trudności dotychczasowej pracy. Widoki i warunki mieszkaniowe rekompensowały z powodzeniem fakt, że do niektórych działek trzeba było podejść na sam szczyt (jak Ci ludzie tam mogą mieszkać?) i to niezależnie od pogody (3/4 czasu padało).

- czasem zatrzymywaliśmy się na chwilę na posesji rolnika na jego zaproszenie. Rozmowy były różne, najczęściej to wysłuchiwanie o trudach gospodarowania, o tym, że młodym już się nie chce (potwierdziły się zeszłoroczne wykłady z geografii społ-eko Polski) albo o tym jak się pędzi winko albo piwo. Po jednej z takich rozmów dostaliśmy nawet butelkę. Inspektor jest uprawniony do pobrania próbki materiału – myślę, że można tak to zakwalifikować. Próbka została dogłębnie sprawdzona na jednej z wierzchowin.

- inni rolnicy byli z kolei mniej gościnni. W Brennej, na jednym ze zboczy zostaliśmy pogonieni przez starą babę z rękami upierdolonymi w burakach. Nie zdawała sobie sprawy, że tam gdzie stoimy jej działki już dawno nie było. Nie przeszkadzało jej to zakrzyczeć nas, kazać spieprzać, zrobić sobie porządek w gminie, że Unia, że Tusk i że jej ziemię zabierzemy. Po dwukrotnych próbach dojścia do słowa i wytłumaczenia jej poddałem się i powiedziałem – „pani drze mordę, ja z panią nie będę rozmawiał”. Wysłuchajcie sobie „gdzie pieniądze są za las” na youtube – to zdaje się, była ta sama kobieta.

- jedna z kontrolowanych wsi zdecydowanie odróżniała się od reszty. Przez to co opiszę dalej nie będę podawał jej nazwy. A więc tak: przy ekspresówce nr 86 (Kraków-Katowice) na wysokości tej wsi stały zawsze cyganki z nieprzepisowo jak na ich kulturę krótkimi spódniczkami. Pełniły one pewien rodzaj usług będąc na tyle mądre, żeby jeszcze na tym zarobić. Przejeżdżając obok zawsze czułem z nimi swego rodzaju mentalną więź – również niezależnie od pogody musiały stać na zewnątrz, miały do czynienia z różnymi ludźmi i też były ruchane w dupę, może tylko bardziej dosłownie.  Wieś była rozdzielona przez wspomnianą ekspresówkę na dwie części z jednym tylko miejscem przejazdu. Pierwsza strona – parkujemy, za szybą kartka „ARiMR – inspekcja terenowa”, idziemy w teren. Coś w tej wsi wydawało mi się odmiennego niż w innych. Uprawa ziemi jakby lekko zmarginalizowana, wieś bardziej umiastowiona. Wracamy do samochodu i widzimy taką scenę: gość typu Alonzo w średnim wieku, włosy zaczesane do tyłu na klej do tapet, fioletowa koszula, stoi przy furtce od posesji. Podchodzą dwie dupeczki, ale takie wyjątkowo obcisłe i wymalowane – „to Pan na nas czekał?”. Po czym gość wpuszcza je, obchodzi posesję, rozgląda się i znikają w środku. Interesting? Po drugiej stronie drogi jest jeszcze lepiej. Klasycznie wyglądający rolnicy stanowili tam margines. Większość stanowili ludzie albo masowo zapadający na straszną przypadłość zapalenia karku albo po prostu skokszone schaby. Na podjazdach BMW, domy odpicowane. Procedura ta sama – parkujemy na poboczu pod jakąś posesją, wstawiamy kartkę i w teren. Wyjątkowo nam się tego dnia nie chciało ale na jakiś czas ożywiło nas pewne odkrycie. Wieś była typową ulicówką: jedna ulica, przy niej domy po obu stronach, za nimi podłużne działki rolne. No więc przechodząc za jednym z takich domów moim oczom ukazało się jakieś 6-8 krzaków tego, czym raczy się pół Polski ale mało kto się przyznaje. Zaraz przy tym był murowany hangar tak na 3 kondygnacje, z jednym tylko, niewielkim oknem na górze. Wielu z tych wspomnianych „rolników” było wtedy na tyłach swoich posesji więc zrobiło się nieco nerwowo. – Marcin, robimy swoje i spierdalamy, nie okazuj zainteresowania, nie patrzmy się tam- powiedziałem. Kusiło mnie, żeby następnego dnia wrócić tam, pobrać tzw. próbkę ale ostatecznie stwierdziłem, że lepiej już chyba mieć na karku policję niż tych „rolników”, są bardziej skuteczni J

- pozdrawiam serdecznie dwójkę sąsiadów z Hożej – jeden po odsiadce, drugi świeżo usłyszał wyrok. Myślę, że ludzie bez historii kryminalnej też stanowią tam margines

- długo nie spojrzę na jabłka i jeżyny – stanowiły nasz główny suplement kiedy łaziliśmy po polach. Zdziwilibyście się, jakim chwaściorem potrafi być jeżyna – wystarczy krótko nie kosić i pojawia się wszędzie.

- Lato 2013 było wyjątkowo upalne. Nie zwalniało nas to jednak od obowiązków. W związku z tym dopiero niedawno udało mi się zniwelować różne fantazyjne formy opalenizny. Myślę, że moglibyśmy wyznaczać trendy w tym temacie, oto niektóre proponowane przez nas wzory:
a) klasyczny – na robotnika, czyli z nieopalonymi okolicami t-shirtu
b) robotnik wersja extended zwany też permanentnymi szortami – opalenizna tylko do kolan
c) opalenizna typu „biały krawat” – od smyczy na której wisiał aparat lub tabliczka
d) moja ulubiona – SZOP PRACZ INVERSED – opalone papsko, białe okolice oczu aż za uszy

- narzekałem na pracę w terenie? Odszczekałem to w momencie, kiedy przyszło nam wypełniac papiery. Należało: wypełnić formularz (raport z kontroli), w którym wpisywaliśmy taśmowo szereg nikomu niepotrzebnych i powielających się informacji, wyrysować szkic na ortofotomapie/zdjęciu satelitarnym, dopasować i posegregować zdjęcia a na koniec skompletować każdego rolnika osobno w koszulki. Seems easy? To teraz pomnóżcie to sobie przez tysiące rolników. W efekcie ostatnie 4 doby spaliśmy po 4 godziny, po 20 pracowaliśmy z niewielkimi przerwami na papu i kupę. Najlepsza była jednak ostatnia doba, kiedy wstaliśmy o 9:00 a pracę skończyliśmy o 8:00. Pięknie tak zobaczyć wszystkie fazy słońca na horyzoncie...

- powszechną praktyką było tzw „podciąganie” działki. Oznacza to, że staraliśmy się rolników nie krzywdzić bo i tak mają w generalnie ciężko. Z przekonania o ich trudnym losie i o tym, że bez rolnictwa to Polska chuj, wpisywaliśmy niezgodność tylko przy rażących zaniedbaniach, jak ktoś wypisał wniosek o dotacje, sam pojechał do Niemiec pakować wurszty a kasę bierze, mimo że na jego „działce rolnej” drzewa zaczęły już same się siać.

- podczas pracy, a mnie jeszcze wczoraj, czyli 10 dni po jej zakończeniu, miewaliśmy „sny branżowe”. Śniło mi się, że w jednej ze wsi, jakimś cudem pozostało nieskontrolowanych masę działek i nieźle za to bekniemy. To już chyba wolę starego dobrego Freddy’ego Kruegera, który nawiedzał mnie w snach w wieku lat 12...