- ZRÓBCIE SOBIE
PORZĄDEK W GMINIE!
- PANI DRZE MORDĘ, JA
NIE BĘDĘ Z PANIĄ ROZMAWIAŁ
Czyli moje
wspomnienia z pracy inspektora terenowego dla ARiMR
Jakby to wam opisać? Mhm, zawsze
mówiłem dziewczynom, że najbardziej lubię to robić chronologicznie, więc tak
też będzie.
Rok temu pracowałem na lotnisku
Schiphol w Amsterdamie. Praca za fajną kasę, warunki lux ale że tak powiem,
mało rozwijająca i nie w zawodzie. W tym roku postanowiłem sobie – nie
zarobienie $ jest najważniejsze ale
dobry wpis do CV. Pisałem listy do
różnych firm z szeroko pojętej branży GiS i nauk przyrodniczych. Napisałem co
umiem, gdzie pracowałem wcześniej. Załapałem się, polecając też kolegę -
Marcina, do pracy jako inspektor terenowy ARiMR w woj. Śląskim, do wykonywania
kontroli działek metodą FOTO.
Jakie warunki? Praca na akord,
płatne od działki (dość konkurencyjne wynagrodzenie w stosunku do innych firm
zajmujących się kontrolami). Pomyślałem – to nawet lepiej, potrafię zapierdalać,
więc będzie to miało przełożenie na wyższy zarobek. Fakt, że wszelkie koszta
(nocleg, paliwo, wyżywienie) ponosiłem sam, miała rekompensować właśnie wysoka
stawka.
Obszar kontroli to okolice Zawiercia
i Myszkowa. Start kiepski – kapeć w drodze z Krakowa do Zawiercia, po drodze 8
kolumn z pielgrzymkami, które tamowały ruch (trafiliśmy na nie jeszcze raz jak
wracali) i kompletny brak perspektyw na nocleg. Szukałem lokum z 3-dniowym
wyprzedzeniem (odkąd dowiedziałem się, że będę zatrudniony) – bezskutecznie.
Jedyna opcja to kawalerka do wynajęcia na miesiąc, „można mieszkać od zaraz”.
Po przyjeździe na miejsce okazalo się, że w ogóle nie za bardzo można, bo
mieszkanie ogłoszeniodawcy ma nieuregulowane kwestie prawne i nie dogadał się z
żoną. Przyjmował nas masywny gość, który miał pseudonim... Klama?
Waliza? Szafa? Tak, chyba Szafa. Niezależnie od gabarytów na żonę rady ni ma,
musiał odmówić. Szkoda tylko, że zrobił to dopiero na miejscu. Przejął się
jednak naszym losem i umówił nas ze swoim znajomym, który również był masywny
ale w inny sposób. Szafa polecał nam bar Agatka – „najlepsze jedzenie w
Zawierciu, można zjeśc smacznie, do syta i tanio”. Sam był chodzącą wizytówką
tego miejsca – fast food zahaczający o garmażerkę (krokiecik, naleśnik). Jego
kolega natomiast miał mieszkanie pełne pucharów, które, jeśli miałbym
obstawiać, zdobył za rzut dyskiem, wyciskanie sztangi czy inną dyscyplinę
wymagającą postury, wystarczającej do przesunięcia średniej wielkości budki z
kebabem. Okazalo się później, że dostał je za wędkowanie. W każdym razie,
kolega Szafy co prawda miał dla nas mieszkanie ale po cenie wyższej niż
mieszkania w Krakowie. Podobnie jak Szafa postanowił nam pomóc. Polecił kilka ośrodków,
do których zadzwoniliśmy z pytaniem o nocleg na miesiąc – zero efektu. Na
koniec przypomniał sobie, że widział przy Tesco ogłoszenie o pokoju do
wynajęcia – BINGO. Cena śmiesznie niska, chociaż na warunki, w jakich przyszło
nam spać (mieszkać nie było czasu – o tym dalej) mówiąc łagodnie, odstawały od
tego co proponuje Sindbad nawet w najtańszych ofertach podróży.
Krótki opis lokalu: w stanie surowym – gołe ściany, podłoga, brak
nawet żarówki, firanek w oknach itd. To było po prostu puste pomieszczenie, w
dodatku w kafelkach co wzmagało uczucie chłodu i utrudniało wstawanie skoro
świt. Brak lodówki, kuchenki, jakichkolwiek mebli. Za to w ubikacji był bidet
(który służył do prania). Z ciekawszych propozycji – prysznic bez zasłony z
bliskim sąsiedztwem kontaktu. Jedyną zaletą była możliwość postawienia auta za
furtką (mieszkaliśmy przy ul. Hożej w Zawierciu, przejdźcie się na street view
– zobaczycie, czemu postawienie samochodu za furtką pozwalało mi zasnąć
spokojniej J
). Sam lokal wynajmowaliśmy od Pani, która przyciąga metal. Tak, nie
przejęzyczyłem się – Pani Tereska, która specjalizuje się w przyciąganiu
metalu. Sama była we Włoszech (może
miała jakieś tournee) – nas przyjmowała jej koleżanka – Pani Halina. Bardzo
miła i troskliwa starsza kobieta, która nawet przyniosła nam firanki na
przylepę (niestety ciągle odpadały).
Z takimi warunkami wiązało się
kilka spraw: nie było jak przyrządzić ciepłego posiłku, jak go przechować.
Spaliśmy na „specjalnych samorozpompowujących się materacach” – przy porannej pobudce materac był już
flakiem (teraz w inter marche...). Znalazłem jednak sposób jak ciepło zjeść coś
imitującego obiad. Gotowałem parówki w czajniku elektrycznym. Dobre było też
puree w proszku, które wbrew pozorom nie ma aż tak chemicznego składu. Szczytem
było ugotowanie w czajniku zupy. Takie luksusy nie zdarzały się jednak często
bo wymagały czasu. Głównym pożywieniem były więc kanapki.
Na czym polegała praca? Na
zlokalizowaniu działki rolnej, skontrolowaniu powierzchni i rodzaju upraw co do
jej zgodności z deklaracją, obfotografowaniu jej oraz wypełnienu raportu i
szkicu na ortofotomapie. W praktyce oznaczało to:
- zapierdalanie
20-30km dziennie pieszo w butach terenowych po polach, które nie zawsze są
ładnie zagospodarowane – bardzo często były to chaszcze wyższe od człowieka,
pokrzywy, mokradła, chwasty, ostrokrzewy i Bóg wie co jeszcze. Do największych
atrakcji należał elektryczny pastuch, na pokonanie którego miałeś dwie opcje –
przeczołgać się po nim i porazić się w głowę albo nad nim i spiec sobie jajka.
- przejeżdżanie dwa razy takiego dystansu samochodem
- dwa posiłki dziennie (przed i po pracy)
- pobudki skoro świt i powroty po zachodzie słońca (trzeba
było fotografować póki pozwalało na to światło dzienne)
- zachodzenie w głowę
gdzie to właściwie ma być - zdjęcia satelitarne, które dostaliśmy do
lokalizacji działek miały niską dokładność ale nie to był największy problem.
Największym problemem były pipki z biura, które nie zdawały sobie sprawy, że
ich niewielkie niedopatrzenie przy obrysowywaniu czy nazywaniu działek kosztuje
nas czasem nawet kilka godzin w plecy gdy jesteśmy w terenie.
- rozmowy z setkami rolników – na ogół przyjemne, choć
zdarzały się ewenementy, o których później
- uciekanie przed psami (wiejskie psy nie są tak neutralne jak miejskie, oj nie...)
W efekcie skończyłem lżejszy o
4,5 kg, schamiały i pozbawiony połowy skarpetek, z których niektóre lubiłem.
Utratę wagi rekompensował stały przyrost bąbli na stopach. Od pewnego momentu
nowe bąble rosły na starych i już nie wiadomo było, który jest który. Noszone jeden sezon buty terenowe – też do
wyrzucenia.
Co zyskałem?
- ogromny wzrost umiejętności lokalizacji w terenie – trzeba
było uruchomić każdy zmysł i łapać się każdego możliwego sposobu, żeby znaleźć tę jedną zasraną działkę, która jest gdzieś lesie, oddalona od innych o kilka
kilometrów i aż się palisz, żeby skontrolować ją za... 4,20zł.
- wiedza o uprawach, sposobach uprawy i generalnie o
rolnictwie
- mocny wpis do CV i możliwość świecenia legitką inspektora
Ok, chronologiczne opisywanie
nudzi nawet samego autora więc wypiszę po prostu co mi jeszcze przychodzi na
myśl
- w międzyczasie wyjechaliśmy na delegację do Brennej. Szefu
zadzwonił, że tamtejsza ekipa nie wyrobi się w terminie i trzeba im pomóc. Był
to jedyny czas kiedy jedliśmy ciepłe obiady i generalnie było dość przyjemnie
chociaż sądziliśmy, że będzie zupełnie odwrotnie. Założyliśmy, ze kontrolowanie
działek w górach to dwukrotny poziom trudności dotychczasowej pracy. Widoki i
warunki mieszkaniowe rekompensowały z powodzeniem fakt, że do niektórych
działek trzeba było podejść na sam szczyt (jak Ci ludzie tam mogą mieszkać?) i
to niezależnie od pogody (3/4 czasu padało).
- czasem zatrzymywaliśmy się na chwilę na posesji rolnika na
jego zaproszenie. Rozmowy były różne, najczęściej to wysłuchiwanie o trudach
gospodarowania, o tym, że młodym już się nie chce (potwierdziły się
zeszłoroczne wykłady z geografii społ-eko Polski) albo o tym jak się pędzi
winko albo piwo. Po jednej z takich rozmów dostaliśmy nawet butelkę. Inspektor
jest uprawniony do pobrania próbki materiału – myślę, że można tak to
zakwalifikować. Próbka została dogłębnie sprawdzona na jednej z wierzchowin.
- inni rolnicy byli z kolei mniej gościnni. W Brennej, na
jednym ze zboczy zostaliśmy pogonieni przez starą babę z rękami upierdolonymi w
burakach. Nie zdawała sobie sprawy, że tam gdzie stoimy jej działki już dawno
nie było. Nie przeszkadzało jej to zakrzyczeć nas, kazać spieprzać, zrobić
sobie porządek w gminie, że Unia, że Tusk i że jej ziemię zabierzemy. Po
dwukrotnych próbach dojścia do słowa i wytłumaczenia jej poddałem się i
powiedziałem – „pani drze mordę, ja z panią nie będę rozmawiał”. Wysłuchajcie
sobie „gdzie pieniądze są za las” na youtube – to zdaje się, była ta sama
kobieta.
- jedna z kontrolowanych wsi zdecydowanie odróżniała się od
reszty. Przez to co opiszę dalej nie będę podawał jej nazwy. A więc tak: przy
ekspresówce nr 86 (Kraków-Katowice) na wysokości tej wsi stały zawsze cyganki z
nieprzepisowo jak na ich kulturę krótkimi spódniczkami. Pełniły one pewien
rodzaj usług będąc na tyle mądre, żeby jeszcze na tym zarobić. Przejeżdżając
obok zawsze czułem z nimi swego rodzaju mentalną więź – również niezależnie od
pogody musiały stać na zewnątrz, miały do czynienia z różnymi ludźmi i też były
ruchane w dupę, może tylko bardziej dosłownie. Wieś była rozdzielona przez wspomnianą
ekspresówkę na dwie części z jednym tylko miejscem przejazdu. Pierwsza strona –
parkujemy, za szybą kartka „ARiMR – inspekcja terenowa”, idziemy w teren. Coś w
tej wsi wydawało mi się odmiennego niż w innych. Uprawa ziemi jakby lekko
zmarginalizowana, wieś bardziej umiastowiona. Wracamy do samochodu i widzimy
taką scenę: gość typu Alonzo w średnim wieku, włosy zaczesane do tyłu na klej
do tapet, fioletowa koszula, stoi przy furtce od posesji. Podchodzą dwie
dupeczki, ale takie wyjątkowo obcisłe i wymalowane – „to Pan na nas czekał?”.
Po czym gość wpuszcza je, obchodzi posesję, rozgląda się i znikają w środku.
Interesting? Po drugiej stronie drogi jest jeszcze lepiej. Klasycznie
wyglądający rolnicy stanowili tam margines. Większość stanowili ludzie albo
masowo zapadający na straszną przypadłość zapalenia karku albo po prostu
skokszone schaby. Na podjazdach BMW, domy odpicowane. Procedura ta sama –
parkujemy na poboczu pod jakąś posesją, wstawiamy kartkę i w teren. Wyjątkowo
nam się tego dnia nie chciało ale na jakiś czas ożywiło nas pewne odkrycie.
Wieś była typową ulicówką: jedna ulica, przy niej domy po obu stronach, za nimi
podłużne działki rolne. No więc przechodząc za jednym z takich domów moim oczom
ukazało się jakieś 6-8 krzaków tego, czym raczy się pół Polski ale mało kto się
przyznaje. Zaraz przy tym był murowany hangar tak na 3 kondygnacje, z jednym
tylko, niewielkim oknem na górze. Wielu z tych wspomnianych „rolników” było
wtedy na tyłach swoich posesji więc zrobiło się nieco nerwowo. – Marcin, robimy
swoje i spierdalamy, nie okazuj zainteresowania, nie patrzmy się tam-
powiedziałem. Kusiło mnie, żeby następnego dnia wrócić tam, pobrać tzw. próbkę
ale ostatecznie stwierdziłem, że lepiej już chyba mieć na karku policję niż
tych „rolników”, są bardziej skuteczni J
- pozdrawiam serdecznie dwójkę sąsiadów z Hożej – jeden po
odsiadce, drugi świeżo usłyszał wyrok. Myślę, że ludzie bez historii
kryminalnej też stanowią tam margines
- długo nie spojrzę na jabłka i jeżyny – stanowiły nasz
główny suplement kiedy łaziliśmy po polach. Zdziwilibyście się, jakim
chwaściorem potrafi być jeżyna – wystarczy krótko nie kosić i pojawia się
wszędzie.
- Lato 2013 było wyjątkowo
upalne. Nie zwalniało nas to jednak od obowiązków. W związku z tym dopiero
niedawno udało mi się zniwelować różne fantazyjne formy opalenizny. Myślę, że
moglibyśmy wyznaczać trendy w tym temacie, oto niektóre proponowane przez nas
wzory:
a) klasyczny – na robotnika,
czyli z nieopalonymi okolicami t-shirtu
b) robotnik wersja extended
zwany też permanentnymi szortami – opalenizna tylko do kolan
c) opalenizna typu „biały krawat”
– od smyczy na której wisiał aparat lub tabliczka
d) moja ulubiona – SZOP PRACZ
INVERSED – opalone papsko, białe okolice oczu aż za uszy
- narzekałem na pracę w terenie? Odszczekałem to w momencie,
kiedy przyszło nam wypełniac papiery. Należało: wypełnić formularz (raport z
kontroli), w którym wpisywaliśmy taśmowo szereg nikomu niepotrzebnych i
powielających się informacji, wyrysować szkic na ortofotomapie/zdjęciu
satelitarnym, dopasować i posegregować zdjęcia a na koniec skompletować każdego
rolnika osobno w koszulki. Seems easy? To teraz pomnóżcie to sobie przez
tysiące rolników. W efekcie ostatnie 4 doby spaliśmy po 4 godziny, po 20
pracowaliśmy z niewielkimi przerwami na papu i kupę. Najlepsza była jednak
ostatnia doba, kiedy wstaliśmy o 9:00 a pracę skończyliśmy o 8:00. Pięknie tak
zobaczyć wszystkie fazy słońca na horyzoncie...
- powszechną praktyką było tzw „podciąganie” działki.
Oznacza to, że staraliśmy się rolników nie krzywdzić bo i tak mają w generalnie
ciężko. Z przekonania o ich trudnym losie i o tym, że bez rolnictwa to Polska
chuj, wpisywaliśmy niezgodność tylko przy rażących zaniedbaniach, jak ktoś
wypisał wniosek o dotacje, sam pojechał do Niemiec pakować wurszty a kasę
bierze, mimo że na jego „działce rolnej” drzewa zaczęły już same się siać.
- podczas pracy, a mnie jeszcze wczoraj, czyli 10 dni po jej
zakończeniu, miewaliśmy „sny branżowe”. Śniło mi się, że w jednej ze wsi,
jakimś cudem pozostało nieskontrolowanych masę działek i nieźle za to bekniemy.
To już chyba wolę starego dobrego Freddy’ego Kruegera, który nawiedzał mnie w
snach w wieku lat 12...